Przejdź do komentarzy[...] absurdu__8
Tekst 9 z 12 ze zbioru: Cztery ściany
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2018-03-09
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń666

Rozdział VIII - Sierociniec

------------------------------------


Markiza była ostatnim ogniwem łączącym go z sierocińcem w rozumieniu emocjonalnym. Inni wychowawcy oraz wychowankowie byli jedynie współlokatorami. Żył z nimi, czasami o nich troszczył, lecz zbliżył się jedynie do Five, Malen i Mary Sue. Dziewczynki, która opuściła sierociniec trzy lata wcześniej, a rok później i ziemski padół, skacząc w letniej sukienczynie do przerębla. Obecnie potrzebował dużej dozy samokontroli, by bez okazywania emocji, stawić czoła śmierci ukochanej nauczycielki. Nie chciał okazywać smutku i bólu, szczególnie przy wychowawcach.

Pani Malen zostawiła wszystko jemu. Trochę pieniędzy, złoty łańcuszek z krzyżykiem i broszkę oraz zapieczętowany list- do niego. Szukał innych, ale oprócz sporego zbioru nut, w tym jego własnych próbek kompozycji, niczego nie znalazł.

— Szukaliśmy. — Stał przy nim Rob Blaminn. — Ale chyba nie zdążyła napisać do innych. Do syna...

— Szkoda... Ale ważne, że porozmawiali i pogodzili się... Wybaczyli sobie — James westchnął. Blaminn okazał zdziwienie. — Jakieś dwa lata temu — doobjaśniał chłopak. — Powiedziała mi, że przyjechał do Anglii. Była taka tym przerażona i zachwycona... Wzięła wtedy urlop i wróciła szczęśliwsza. O wiele... To zostaje. — Odłożył pieniądze na stół.

— No tak, pamiętam. Chyba pamiętam... — Pokiwał głową Blaminn. — Ale myślałem... Myśleliśmy...

— Że w wieku sześćdziesięciu trzech lat, znalazła sobie kochasia...?! — parsknął James bez gniewu, pakując wszystko do walizeczki i odkładając przeczytanie listu od ukochanej nauczycielki na później. Zbierał się do wyjścia.

— A ty, James...? — Rob Blaminn przyjrzał się chłopcu, już nie chłopcu, z nieukrywanym żalem i wstydem. — Wybaczysz mi kiedyś swoje plecy? Że cię o mało nie zabiłem...?

— Tam nic już nie ma, Rob... — James, po raz pierwszy, zwrócił się do wychowawcy po imieniu. — Dawno ci wybaczyłem — dodał, nie do końca uczciwie. — W chwili, w której zacząłeś nas uczyć, nie tylko karać... Ucz te dzieciaki, niech mają jakiś wybór. — Wyciągnął do zgody dłoń. — Jak ja. — Nauczyciel uścisnął rękę Jamesa, kiwając głową, nieprzekonany do końca. Ale czyż miał prawo oczekiwać więcej? Nawet pomimo tego, że minęło już osiem lat?

W sierocińcu pracował od ponad roku i na początku, wszystko układało się dobrze. Ale własne problemy, złamane serce i poczucie sponiewierania, szybko dały o sobie znać i dzieciaki zaczęły go irytować. Zrazu, wyłącznie upominał, czasami krzyknął, lecz te gnojki niczego nie rozumiały, nie chciały słuchać. Zaczął więc wrzeszczeć, a potem poszturchiwać. Poszły w ruch ścięcia grzywek, rozdawanie policzków, nawet kopniaki- na rozwiercone, niegrzeczne bachory. I w końcu, razy szpicrutą, po których cierpiał katusze wyrzutów sumienia.

Tamtego dnia jedna z nauczycielek, przyprowadziła do jego klasy dziewczynkę. Mała miała dwanaście lat i w sierocińcu przebywała od miesiąca, od początku stwarzając problemy. Trafiła tam po tym, jak powieszono jej matkę, a o ojcu niczego nie było wiadomo i bawiło ją przeciwstawianie się wszystkiemu i wszystkim- mała szkodnica.

Miała w oczach ten rys. Przerażające go, bezczelne i wyzywające spojrzenie, pełne chytrości i nienawiści. Rys tamtej, jego ukochanej: lafiryndy, która o mały włos, nie zawiodłaby go na szubienicę. Tylko dzięki znajomemu stójkowemu, zatrzymał się w pół drogi i tamtej perfidii nie zabił- niejednokrotnie tego żałując. Uciekł do Londynu i znalazł nową pracę. Liczył, że dzieci go ukoją. Że zajmując się sierotami, odnajdzie sens i spokój. I tak też się stało, ale dopiero po starciu z Jamesem...

Kiedy wysłuchał kolejnego biadolenia biednej Fanking, odeszłej nazajutrz z pracy z powodu załamania nerwowego, nie zważając na konsekwencje, zabrał się za dziewczynkę. Przechylił ją przez ławkę, zamierzając ściągnąć rajstopki, w gotowości trzymając szpicrutę. I wtedy James wrzasnął.

— Ty gnoju!!! — Nauczyciela zamurowało. A ten mały, dziesięcioletni, wiecznie zadumany chłopiec, w jednej chwili znalazł się przy nim.

Szarpnął i wyrwał mu z łap dziewczynkę. A zaraz potem szpicrutę, natychmiast użytą na odlew.

Uderzenie po twarzy pozostawiło bliznę, która stała się wizytówką Blaminna na kilka lat. A na tym James nie poprzestał. Bił po głowie i próbujących, zasłaniać się przed razami rękach. Bez wytchnienia, aż nauczyciel wpadł w szał.

Rzucił się na chłopca, próbując go schwytać, ale malec był sprytny. Biegał po całej klasie, turlał się, skakał po ławkach i zasłaniał krzesłami. Uczniaki miały ubaw i nie omieszkując tego okazać, ryczały ze śmiechu. Fanking załamywała ręce, a mała suczka, Mary Sue, stała w rozkroku, podparta pod boki dłońmi, obserwując chytrze ich obu. Jakby badając. I milcząc.

Gdy Blaminn dorwał w końcu Jamesa, znajdował się w apogeum wściekłości i rozżalenia. Nawet nie specjalnie na niego. Raczej, na wszystkie ladacznice albo zwyczajnie płeć odmienną świata. I kiedy okładał chłopca, patrzył na dziewczynkę, która w jego oczach dziewczynką nie była. Na jej bezwstyd, pogardę i nienawiść.

Klasa powoli zamierała. Fanking zemdlała. Jakiś uczeń, widząc szaleństwo nauczyciela, pobiegł po pomoc i dzięki temu go oderwano. Patrzył po tym na znieruchomiałego Jamesa w zdumieniu. Przez wytartą, pociętą razami marynareczkę chłopca, przeciekała krew.

Rannego zabrano, a jego pozostawiono w klasie samego. W uszach dźwięczały mu wywrzaskiwane dziko, coraz to cichsze słowa Jamesa.

— Nigdy więcej ła-chu-dro! Nie u-de-rzysz ni-ko-go! By-dla-ku! Al-bo cię chu-ju za-bi- ję! Ty śmie-ciu!!! — i tak dalej, w tym tonie.

Zatuszowano to. Nikt by się zresztą nie ujął za małym sierotą, a James przecież przeżył. Kiedy Blaminn odwiedził go w izbie dla chorych, próbując przeprosić, tamten spokojnie powiedział:

— Spierdalaj! I weź się za siebie! — Rob się wycofał. — Albo cię chuju, zakłuję we śnie! — dosłyszał, wychodząc i rozumiejąc, że nie jest to czcza pogróżka. A potem się nawet na wpół zaprzyjaźnili i w chwili szczerości, Rob ostrzegł Jamesa przed tamtą dziewczynką.

Opowiedział o sobie i podobnej do niej, dojrzałej kobiecie. O zwodzeniu, kłamstwach, czerpaniu satysfakcji z jego upodlenia. James wysłuchał uważnie, a potem ten, już wówczas trzynastolatek, poklepał nauczyciela po ramieniu.

— Na świecie nie tylko są kurwy, wie pan...? — powiedział i się uśmiechnął. — Są też dziewczyny, wie pan...? Cały świat dziewczyn...!


-----------------------------------------------------------------------

Rozdział IX - Drugie spotkanie pierwszego stopnia

-----------------------------------------------------------------------


Do pensjonatu wpadł tylko na chwilę i po zostawieniu walizeczki pojechał do portu. Chciał jakoś zapomnieć o smutku, ogarniającym go na każde wspomnienie nauczycielki. Łagodnej, pełnej wdzięku kobiety, w najtrudniejszych dla niego chwilach w sierocińcu, stanowiącej oparcie. Jej trudnego, a nawet okropnego życia, które w przeciwieństwie do Blaminna i jemu podobnych, nigdy nie stanowiło problemu w kontaktach z dziećmi.

Jamesa uczyła od zawsze i nigdy nie gniewały jej błędy przez niego popełniane. Co najwyżej, gdy przyłapała go na czytelnym lenistwie, miała w zwyczaju unosić do góry jedną brew.

— Doprawdy?! — dziwiła się kpiąco. — Och, James! Doprawdy...?! Jaaames...?!

Zbliżyli się do siebie i gdy syn zapowiedział swój przyjazd do Anglii, opowiedziała mu o sobie prawdę. O swym nazwisku, pochodzeniu, kochankach męża i dojmującej samotności i wstydzie i kochanku swoim, który ją zdradził. O hańbie, napiętnowaniu, skazaniu i ucieczce na wygnanie. Z dala od syna i córki, którzy z woli męża mieli o niej zapomnieć.

Dwoje ludzi bez rodziny, wśród innych sobie podobnych.

----------

W kapitanacie odebrał patent. Na prawdziwe nazwisko, dzięki czemu uniknął opowieści o swym niesłychanym męstwie, a kilkadziesiąt yardów później napotkani korsarze zaprowadzili go prosto na kwaterę kapitana.

Zdziwił się, ponieważ przypuszczał, że Dracen wyjechał pod Londyn do rodzinnego domu i z miejsca o to zapytał, gratulując tytułu szlacheckiego.

— Nieoficjalnie. — Machnął ręką kapitan. — Uroczyście będzie po powrocie.

— Chyba nie wypływacie? — zdziwił się James jeszcze bardziej.

— Za cztery dni. Okręt nie potrzebuje napraw, a za to Królowa potrzebuje złota...

— A, tak... — James skorzystał z zaproszenia, wykonanego gestem przez kapitana i przyjął w dłoń kubek z winem. — Przyczepiła się do podwiązki... — mruknął.

— Rozmawiałeś z Królową?! Ha! I masz żal?

— A nie powinienem?

— O tej podwiązce trąbią już w każdej pijbudzie Anglii, a za kilka dni będą w pozostałej części cywilizowanego świata. A poza tym, królowa się z tobą droczyła, James. Nie powinieneś się przejmować takimi drobiazgami...

James skinął głową w zgodzie, ale i tak czuł się, jak zdrajca.

Kapitan zakończył temat, oznajmiając, że za chwilę wyjeżdża na dwa dni do domu i chce wiedzieć, czy James płynie z nimi. Dodał przy tym, że Królowa jest przekonana, że tak właśnie się stanie.

— Rozmowa została przerwana i nie dotrwałem do planów względem mnie, ze strony Królowej czy lorda — oświadczył chłopak zaniepokojony. — Ale dowiedziałem się, że jestem w niełasce...

Dracen roześmiał się.

— Musiałeś ją zaintrygować — oznajmił.

----------

Nazajutrz zjawił się punktualnie z duszą na ramieniu, ale Królowej nie zastał. Wyglądało jednak na to, że kanclerz się jej spodziewa, gdyż bez przedłużania okólnikami rozpoczął przemowę o testamencie Five`a, jakby chcąc oszczędzić chłopcu spotkania z władczynią. Nic z tego.

Ledwie się rozsiedli, gdy zapukano i ponownie ukazała się jedna z dwórek, za nią ów tajemniczy mężczyzna, a dalej Królowa. Pochód zamknęła dwórka druga.

— Kontynuuj, lordzie. — Pani rozsiadła się wygodnie, nakazując to samo pozostałym. — Tylko raz-dwa. Pan bosman nie jest najważniejszą personą w państwie...

Lord odchrząknął.

— Major Five zapisał ci to i owo — zwrócił się do Jamesa. — Patent oficerski i nadzór nad swym, dosyć pokaźnym majątkiem. Bądź łaskaw nie przerywać! — zastrzegł, gdy chłopak chciał zerwać się z krzesła z nasuwającymi się pytaniami. — Nadzór obejmiesz w wieku dwudziestu jeden lat, a gdyby cioteczna wnuczka majora, pani Terbreek nie urodziła męskiego potomka, majątek stanie się twoją własnością... Z rezydencją jej i jej rodziny... — Lord zamilkł. James miał minę, jakby się zamierzał roześmiać.

— A nie mówiłam...? — Królowa to spostrzegła.

— Co ty na to? — zapytał Brixton.

— Kim oni dla mnie są? — odpowiedział pytaniem James.

— Obcymi ludźmi. Major Five...

— Zjawił się przypadkiem w sierocińcu...?

— Nie zjawił się tam przypadkiem — odpowiedział za lorda nieznajomy. Po jego postawie, oszczędnych ruchach i stonowanym ubiorze, James określił mężczyznę jako pokrewnego w zawodzie do majora, a że był blisko Królowej, także najprawdopodobniej w hierarchii ważniejszego. W myślach nazwał go więc Agentem numer jeden. — Musiał na jakiś czas zniknąć i padło na pański sierociniec — James poczuł się wyniesiony po grzecznym tonie agenta, mimo że w głębi duszy uważał to za celowe zagranie na emocjach.

— Po roku pobytu coś w tobie dostrzegł — do wyjaśnień włączył się lord. — A że, jak wiesz, jego zdrowie zaczęło szwankować, postanowił uśpić swój patent, odejść ze służby i zająć tobą.

— Żebym mógł przejąć jego majątek? — James nie uwierzył.

— Mówił, że troszczysz się o innych i masz predyspozycje do służby dla kraju — odpowiedział lord, niezrażony sceptycyzmem chłopca. — Niestety jego wnuczka... Dość powiedzieć, że wyszła za nieodpowiedniego człowieka.

— Dlaczego na to pozwolono?

— Nie pozwolono, James! — Brixton powiedział to z naciskiem. Najwyraźniej miał dość tłumaczenia się z jakiejś nieistotnej Terbreek. — Dziewczyna uciekła i nie było innego wyjścia! — James postanowił już nie przerywać. — Kiedy poznasz państwo Terbreek, zrozumiesz, dlaczego major zachował się tak, a nie inaczej... I jest też patent, który umożliwia ci służbę w dowolnym pułku, w kraju i w koloniach, a co za tym idzie, nie musi kolidować ze sprawowaniem pieczy nad majątkiem. Więc...?

— Specjalny patent? Czyli co? Mogę służyć, gdzie chcę, a skoro jest uśpiony, to dla zachowania ciągłości, w stopniu majora? — Nie śmiano się głośno. Napotkał jedynie uśmieszki politowania. — No, jasne...

— Oficerem możesz zostać również, dopiero kiedy ukończysz dwadzieścia jeden lat i w stopniu podporucznika.

— Och, niekoniecznie! — wtrąciła Królowa.

— Najjaśniejsza Pani może zdecydować inaczej — zgodził się z ukłonem lord. — Mów, James. Nie mamy całego dnia, na zajmowanie się twoimi sprawami!

— Podporucznik bez tytułu, z hiszpańską gębą, którym będą pomiatać wszyscy w pułku. Nadzorca jakiejś obcej rodzinki, w domyśle, nieumiejącej zarządzać własnymi dobrami i wychowywanie ich dzieciaków, w duchu od rodziców odmiennym... Innymi słowy, użeranie się z nimi. Nie, dziękuję. Mam umiejętności i wiedzę, dzięki której mogę o siebie zadbać sam.

— Sam, jak samolub — skwitowała Królowa. — Mały, niedojrzały gówniarz, gotowy zostawić na pastwę ignorantów jedną z najlepszych stadnin w kraju! Ale... — Wstała, a za nią wszyscy pozostali. — Ale także posiadacz patentu bosmana, którą to posadę, jako bosman drugi, może objąć na „Kunta-Kinte`. Dopóki nie dorośnie...? Wraca więc na okręt...?

James zrozumiał to jako życzenie, nie rozkaz.

— Może jednak go szkoda na morze — zabrał głos Agent. — Słyszałem od Five`a wiele pochlebnych słów na temat pana, już bosmana... Mógłby mi się przydać...

— I u nas znalazłby zatrudnienie — odezwała się także niespodziewanie jedna z dwórek.

Królowa zaśmiała się. James zdenerwował.

— Jako kto? Błazen? — zapytał, patrząc dwórce w oczy. Była kilka lat starsza od swojej suwerenki, ale gdy James w nie spojrzał, zrozumiał natychmiast, że nie jest zwykłą damą dworu.

— Chodzą słuchy, że lubisz pan kolekcjonować ordery — odpowiedziała złośliwie. — Mógłbyś okazać się bardzo przydatny...

Władczyni śmiała się już głośno i otwarcie.

— Tyle propozycji! — zawołała. — Dorzucę jeszcze, że mogę cię wysłać, panie... Tager-Madera, do wojska. Żebyś przed uruchomieniem patentu, mógł się nauczyć bycia żołnierzem...

— Jako korsarz, byłem twoim żołnierzem, Najjaśniejsza Pani... — spróbował zauważyć.

— I nie do końca zrozumiałeś, że korsarz, oznacza pirata w mej służbie! Masz obiekcje. Nie kradniesz, kiedy nadarza się sposobność i... Mordujesz morskie legendy — dodała. — Sporo przed tobą nauki, nie uważasz...?

— Czy takie jest twoje życzenie? — zapytał.

Nie oczekiwał, żeby odpowiedź go zaskoczyła.

----------

Brzegi Anglii pożegnał w zasłonie gęsto padającego śniegu. Powitał w mglisty poranek, czerwcowego dnia. Dwa i pół roku później.

----------

Cdn.

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
też uważam, że najlepiej mi wyszła. staram się pisać lekko, hehe, nie zawsze "wychodzi" - będą się trafiać kawałki emocjonalne. Z niektórych rzeczy szydzić się po prostu nie da.
Pozdrówka
© 2010-2016 by Creative Media
×